„Nie mogę opisać tego, co się tu dzieje”. Początek obozu zagłady Kulmhof (Chełmno nad Nerem)

Autor: Przemysław Batorski
8 grudnia minęła rocznica pierwszej deportacji Żydów do obozu zagłady w Kulmhof (Chełmno nad Nerem). Chełmno to niewielka wieś położona we wschodniej Wielkopolsce, w pobliżu Koła, 60 kilometrów na północny zachód od Łodzi. W pobliskim lesie Niemcy stworzyli pierwszy obóz zagłady, w którym zabijali za pomocą gazu.
kulmhof_2.jpg

List Róży Kapłan (Krośniewice) do Szmuela Kapłana (Warszawa), 22 stycznia 1942 roku. Archiwum Ringelbluma, CBJ

 

Dziwi nas bardzo, że od dłuższego czasu do nas nie piszecie. Co u Was słychać, co z dziećmi Milsztajna, Chanełe Kenigsberg i z innymi? A teraz przekazujemy Wam wiadomość o straszliwych rzeczach, które się wydarzyły w pobliżu naszego miasteczka, a które do ostatnich dni były okryte tajemnicą, mianowicie: cztery tygodnie upłynęły już od chwili, gdy zabrano wszystkich, bez wyjątku Żydów z Koła – mężczyzn, kobiety i dzieci. Wywieziono ich wszystkich autami nie wiadomo gdzie. Potem to samo było w Dąbiu, Kłodawie, Izbicy i innych miasteczkach powiatu. Mimo usilnych starań, żeby się czegoś o ich losie dowiedzieć, nie zdobyliśmy o nich żadnych wiadomości. Dopiero w tym tygodniu zjawili się u nas zbiegowie, którzy stamtąd uciekli. Mówią oni, że wszystkich – oby to Was nie spotkało – tam się zabija, truje gazem i grzebie po 50-60 w jednym dole. Sprowadza się wciąż nowe i nowe ofiary, i to zagrożenie jeszcze nie minęło.

Wszystko to, rzecz jasna, wywołało wśród nas straszliwą panikę i nieopisane przerażenie. Na dzień dzisiejszy, na trzeci dzień miesiąca szwat, ogłoszono post i zbiórkę w intencji ocalenia życia. Powinniście jednak wiedzieć, iż to, co się do tej pory działo po kryjomu, w tajemnicy, należy ogłosić wszem i wobec. Musicie alarmować, szukać bez wytchnienia jakiegoś wyjścia, jakiegoś sposobu ocalenia pozostałych Żydów przed – uchowaj Boże – śmiertelnym zagrożeniem. Nie wolno opuszczać rąk, nie wolno milczeć! Musicie uczynić wszystko, by ocalić życie tysięcy braci. Każda chwila się liczy! Jesteście przecież, oby tak dalej, jedną z największych gmin żydowskich.[1]

– tak anonimowy autor w liście do getta warszawskiego pisał o pierwszych tajemniczych wywózkach w okolicach Koła. Żydzi z Wielkopolski liczyli na to, że ich przyjaciele z Warszawy mają moc interweniować i zapobiec masakrom. 8 grudnia 1941 roku – początek deportacji do Kulmhofu – to jedna z dat, którą można uznać za początek przemysłowego etapu Zagłady.

„Wybacz, że tak piszę, możesz sobie pomyśleć, że jestem histeryczką”[2] – pisała Róża Kapłan w liście do swojego męża Szmuela, działacza Centralnej Komisji Uchodźców w getcie warszawskim. – „Codziennie przechodzą pełne wagony z Łodzi w ten sam kierunek. To u nas się zrobiło bardzo głośne, nie mogę Ci opisać to, co się tu dzieje, mimo że u nas jest spokojnie, oczekujemy każdą chwilę, nikt nie śpi po nocach”.

„Krzyczałabym na całe gardło, ale co gdzie mogę lecieć, przecież jest taki straszny mróz i na pewno dzieci mi zmarzną, a wtedy kiedy mróz będzie lżejszy, może już być zapóźno” – donosiła w kolejnym liście. – „Ta szechita [rzeź – red.] nadal trwa. Stało się bardzo głośne. Te goście, coś wrócili z tamtego świata, szukano u nas. Nie myśl, że to jest bójdą. Nie mogę pracować, taka jestem bez humoru i zrezygnowana. Powinnam tyle o tym nie myśleć, ale nie mogę nad sobą panować”.

Chociaż żydowscy grabarze przymuszani do „pracy” w obozie byli na koniec mordowani tak samo jak inne ofiary, w chaosie niektórym udawało się uciec i powiadomić lokalne społeczności żydowskie. Często nie dowierzały one słowom tych, którzy „wrócili z tamtego świata”. Najważniejsze świadectwo złożył Szlama Ber Winer z Izbicy Kujawskiej, znany też pod nadanym mu w Warszawie pseudonimem Jakub Grojnowski, grabarz z Kulmhofu, który w lutym 1942 roku dotarł do Warszawy i opowiedział o swoich przeżyciach Herszowi i Blumie Wasserom. Dzięki zeznaniom uciekinierów powstały takie teksty Oneg Szabat, jak raport Wydarzenia w Chełmnie nad Nerem, przygotowany przez anonimowego współpracownika grupy na początku 1942 roku:

 

 

Wydarzenia w Chełmnie nad Nerem

 

W ciągu około czterech tygodni przed tzw. wysiedleniem z istniejących gmin żydowskich władze niemieckie nałożyły na całą ludność żydowską podatek pogłówny w wysokości 4 RM [Reichmarek – red.]. Ponadto wszyscy Żydzi (mężczyźni w wieku 14-60 lat i kobiety do 50 lat) zostali poddani badaniom lekarskim w celu ustalenia, czy są zdolni do pracy, tzn. czy nadają się do pracy fizycznej. Te działania poważnie zaniepokoiły Rady Żydowskie, ale wszystkie próby ustalenia faktycznego sensu tych zarządzeń spaliły na panewce.

Co prawda, taki czy inny niemiecki urzędnik bądź esesman zapewniali, że wszyscy Żydzi z Kraju Warty (Warthegau) zostaną wysiedleni do Pińska, Galicji (Galizien) albo w jakieś jeszcze inne miejsce. Informacje te były jednak wyrazem subiektywnych opinii informatorów i nie wynikały z jakichkolwiek faktów. Nie wierzono w nie, uważając, że po dwóch latach istnienia Kraju Warty i ograniczeniu do minimum skupisk żydowskich nikt nie będzie rozważał takiej możliwości. Ponadto ciężkie warunki życiowe Żydów w Kraju Warty i brak jakichkolwiek kontaktów z niemieckimi ośrodkami decyzyjnymi powodowały, że wszelkie usiłowania okazały się bezskuteczne.

 (…) Żydzi uiścili podatek pogłówny w wysokości 4 RM i zostali poddani badaniu lekarskiemu. Po pewnym czasie rozpoczęło się wysiedlenie. Żydzi zostali wywiezieni ciężarówkami w grupach liczących po 60 ludzi, przy czym każdy mógł zabrać ze sobą 1-kilogramową paczkę. Podróż zakończyła się w Lasach Kazimierzowskich (…)

W połowie grudnia 1941 r. cała żydowska ludność z Koła (2 tys. osób) i Dąbia nad Nerem (1 tys. osób) została zabrana do Chełmna. Wysiedlenie obejmowało dosłownie wszystkich Żydów. Niemowlęta, dzieci, starcy, chorzy i wszystkie inne osoby, wraz z całym dobytkiem, zostały w grupach po 60 osób załadowane na samochody ciężarowe i wywiezione do Chełmna. Chełmno jest wsią odległą o 12 km od Koła, leżącą przy drodze z Koła do Dąbia nad Nerem.

Władze niemieckie rozpowszechniały fałszywą pogłoskę, że Chełmno stanie się wyłącznym żydowskim miejscem osiedlenia w powiecie kolskim. Dzięki produktywnej pracy Żydzi będą tam mieli zapewnione środki do życia.

Los Żydów z Koła i Dąbia nad Nerem (Dombje am Ner) żywo interesował członków pozostałych gmin powiatu kolskiego. Żydzi z Kłodawy (1200 żydowskich mieszkańców), Izbicy Kujawskiej (1300 żydowskich mieszkańców), Bugaju (Bugitten) (800 mieszkańców) i Sompolna (1000 mieszkańców), trafnie sądzili, że czeka ich ten sam los. Aby dokładnie poznać warunki życia w Chełmnie, wszystkie gminy wysłały tam polskich i niemieckich wysłanników. Mieli oni dostarczyć konkretnych informacji o Chełmnie. Wszystkie uzyskane informacje pokrywały się ze sobą: Żydzi zostali umieszczeni w chełmińskim pałacu, z którego już nie powrócili. Do pałacu nie kierowano żadnych środków żywnościowych. Okoliczni chłopi często widzieli szary samochód ciężarowy, który kilkakrotnie w ciągu dnia kierował się do pałacu, a potem wracał, jadąc w kierunku lasów lubardzkich (Lubrodzer Wälder). Uważali oni, że Żydzi zostali zagazowani. Nie wierzono w to i traktowano te informacje jako produkt chłopskiej wyobraźni. Życie płynęło dalej. Panował jednak nastrój przygnębienia – atmosfera gęstniała.

Nie ulega wątpliwości, że ta akcja była doskonale przygotowana i skoordynowana, a miejscowa żandarmeria została dokładnie poinformowana o losie czekającym ludność żydowską. I tak np. w Izbicy Kujawskiej ani jeden żandarm, w tym m.in. podpor. Johanns, sierżant Plätzenieder i szeregowy żandarm Schmalz, nie poinformował żadnego Żyda o prawdziwych wydarzeniach, natomiast wszyscy oni kłamali i twierdzili, że nic im nie wiadomo o jakimkolwiek wysiedleniu Żydów.

Zabrani wcześniej Żydzi spełnili funkcję grabarzy.

Grzeczność i serdeczność” w pałacu

(…) Żydzi zostali przywiezieni samochodami ciężarowymi, początkowo w grupach liczących po 60, a później 90 osób. Bagaże złożono w kościele, znajdującym się po lewej stronie ulicy. Budynki położone wokół kościoła zostały obstawione przez umundurowanych i nieumundurowanych gestapowców. Dalej na lewo leży ta właśnie wieś. Na prawo od ulicy, oddalony o ok. 100 metrów, znajduje się chełmiński zamek. Za każdym razem właśnie tam kierowały się samochody z ofiarami. Przy wysiadaniu z samochodu pomagał im starszy, ok. 60-letni Niemiec, który zachowywał się bardzo serdecznie. Trzymał niemowlęta, tak aby matki mogły zejść z samochodu, pomagał przy wysiadaniu ludziom starym i chorym. Chorzy opierali się o jego ramię w drodze do pałacu. Swoim serdecznym zachowaniem zdobywał powszechną sympatię i zaufanie.

Pałac, o którym mowa, jest starym jednopiętrowym budynkiem, znajdującym się za małym pałacykiem, zniszczonym w trakcie działań wojennych lat 1914-18. Ponure wrażenie robi widok okien bez szyb. Właściwy budynek znajduje się na drugim dziedzińcu. Pomieszczenie, w którym zgromadzono ofiary, było dużym, dobrze ogrzanym pokojem. Stamtąd schody prowadzą na dół, na parter. Znajduje się tam korytarz, przy jego wyjściu usytuowano rampę, do której schodzi się małymi schodami. W suterenie znajduje się wiele pomieszczeń piwnicznych. Brama wejściowa prowadzi na pierwszy dziedziniec, druga brama zaś prowadzi na następny, właściwy dziedziniec zamkowy.

Cały zamek był pilnowany przez wiele stanowisk żandarmerii. (...)

Oficer SS i wspomniany już 60-letni Niemiec przemawiali do zgromadzonych osób. Wyjaśniali, że wszyscy oni pojadą do getta łódzkiego, gdzie mężczyźni będą pracować w fabrykach i szopach, kobiety będą zajmowały się gospodarstwem domowym, dzieci zaś będą chodziły do szkoły. Przed wyjazdem do Łodzi Żydzi muszą jednak udać się do specjalnie dla nich urządzonej łaźni parowej, gdzie zdezynfekowane zostaną także ich rzeczy. Wszyscy muszą się rozebrać, mężczyźni pozostaną w koszulach i kalesonach, kobiety w koszulach. Dowody osobiste i przedmioty wartościowe powinny zostać schowane w chustki. Pieniądze, które wszyto w ubrania, należy wyjąć, tak aby nie uległy zniszczeniu w trakcie dezynfekcji.

Po takim przygotowaniu zgromadzonych drzwi otwierano i uprzejmie nakazywano im zejść małymi schodami na dół do kąpieli. Przy opuszczaniu pomieszczenia [przez ludzi] mocno spadała tam temperatura, gdyż na zewnątrz panował mocny mróz, a korytarz w ogóle nie był ogrzewany. Na skargi zgromadzonych 60-letni Niemiec oraz oficer SS uprzejmie i serdecznie odpowiadali, żeby zachowali spokój, czekając na swoją kolej do pomieszczenia kąpielowego. „Pomieszczeniem kąpielowym” była właśnie rampa, na którą zaganiano ofiary biciem pejczami i kijami, i skąd ładowano ich do samochodu do gazowania, znajdującego się po drugiej stronie rampy.

Grzeczność i serdeczność znikały. Nieopisana rozpacz i dzikie przerażenie ogarniały nieszczęśników. Krzyczeli, płakali i głośno się modlili. Samochód, do którego ich zapędzono (jeden z dwóch), miał wielkość mniej więcej dużej ciężarówki. Szary, hermetycznie zamykany, miał dobrze dopasowane drzwi, z zasuwą zamykaną od zewnątrz. We wnętrzu nie było miejsc siedzących. Ściany zostały pokryte blachą, na podłodze znajdowały się listwy przykryte słomianą matą. Po obu stronach samochodu, pod listwami, mieściły się szerokie na 15 cm dwie rury na gaz. Obie rury, których otwory znajdowały się we wnętrzu samochodu, łączyły się z szoferką, gdzie były podłączone do przewodu gazowego, przy którym mieściło się kilka przycisków.

W lesie

Kiedy już wszyscy byli załadowani, a samochód został hermetycznie zamknięty, wyjeżdżał on przez obie bramy zamkowe do lasu, odległego o 7 km w kierunku Koła. Podróż trwała ok. 15 min. Na lewo od ulicy droga prowadziła pół kilometra równą drogą, następnie po skręcie w lewo i przejechaniu około dwustu metrów widać było posterunek. Tam znajdował się plac na łące, otoczony żandarmami z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi. Wzdłuż placu, aż do prowadzącej do niego drogi, ciągnął się rów w kształcie prostokąta.

Rów, a raczej wspólny grób zagazowanych ofiar, był u dołu szeroki na 1,5 metra, przy górze zaś na 5 metrów. Głębokość wynosiła 5 metrów.

Po placu kręcili się grabarze w liczbie ok. 20-50 i przeciętnie 30 żandarmów, esesmanów i gestapowców w cywilu. Część grabarzy była [zajęta] kopaniem ziemi, która stwardniała na mrozie, pozostali zajmowali się trupami. Grabarze – zarówno ci w wieku męskim, jak też 16-letni chłopcy i 60-letni starcy – pracowali w skąpym odzieniu, a mianowicie w spodniach, kalesonach, koszulach i butach z cholewami. Inne części ubrania musieli zdjąć.

Samochód stał w odległości ok. 100 metrów od grobu. Kierowca i kat w jednej osobie uruchamiał przyciski w aparacie z gazem zamontowanym w szoferce i wychodził z samochodu. Jak wspomniałem, kierowcy obu samochodów służących do przeprowadzenia egzekucji byli równocześnie katami. Byli to esesmani z trupią czaszką umieszczoną na czapkach. Z samochodu dochodził stłumiony krzyk, hałas, płacz i walenie w ściany.

Po pewnym czasie (mniej więcej kwadransie) znowu robiło się cicho. Wtedy kierowca i [równocześnie] kat ponownie wsiadał do szoferki i za pomocą podręcznej latarki zaglądał do środka komory gazowej (wnętrza samochodu) w celu stwierdzenia, czy nastąpiła śmierć. Pomiędzy komorą gazową a szoferką umieszczone były dwie szyby. Po stwierdzeniu śmierci podjeżdżał bliżej do grobu. Potem czekał pięć minut, aż tzw. oficer placu – wyróżniający się nieopisanym barbarzyństwem i sadyzmem esesman – wydawał rozkaz szerokiego otwarcia drzwi samochodu. Wydobywał się stamtąd silny zapach gazu. Po upływie następnych pięciu minut oficer krzyczał „Żydzi, zakładajcie tfilin[!]”, tzn. wyrzucajcie trupy na zewnątrz. Tę pracę wykonywało ośmiu Żydów, spośród których czterech wynosiło trupy z samochodu, dwóch wrzucało je do grobu, a następnych dwóch układało je w grobie.

Trupy w samochodzie były strasznie zmieszane ze sobą, prawie wszystkie były wybrudzone kałem, prawdopodobnie ze względu na przerażenie [ofiar] albo oddziaływanie gazu. Umarli zachowali jednak naturalną barwę skóry i wyglądali tak, jakby znajdowali się we śnie. Wyrzucanie trupów z samochodu odbywało się szybko i brutalnie. Oficer krzyczał i bił pejczem. Trupy kobiet podnoszono za włosy, pozostałe chwytano za ręce i nogi, i tak rzucano je na stos. Następnie dwaj Niemcy w cywilu specjalnie dokładnie badali trupy, szukając wartościowych przedmiotów.

Cała procedura wyglądała mniej więcej następująco: ze stosu po kolei wyciągano za każdym razem jedno ciało i dokładnie je badano. Zdzierano naszyjniki, ściągano z palców obrączki ślubne, wyrywano złote koronki z ust. Dokładnie sprawdzano, czy wartościowe przedmioty albo pieniądze nie zostały ukryte w odbycie albo kobiecych organach. To wszystko wywoływało u sterroryzowanych grabarzy napady wielkiej grozy i wściekłości. (W przeciwieństwie do Żydów, Cyganów umieszczono w samochodzie gazującym wraz z całym ich dobytkiem i po przeprowadzonej egzekucji zostali razem z nim pochowani). Następnie zbezczeszczone i obrabowane trupy wrzucano do grobu. Tę pracę wykonywało dwóch Żydów, specjalnie wyznaczonych do tego celu. Dwaj inni żydowscy grabarze pracowali w samym grobie, wykonując rozkazy esesmana, który stał u góry i za pomocą gałęzi kierował nimi, pokazując, jak trupy mają zostać ułożone.

Kładziono je, ułożone twarzą do ziemi – przy głowie jednego trupa znajdowały się nogi następnego. W wolnej przestrzeni układano niemowlęta, dzieci i (w przypadku Cyganów) dobytek.

Po opróżnieniu [z ciał] samochód czyszczono z pozostałości kału ludzkiego i innych nieczystości. Następnie odjeżdżał.

Dziennie grzebano 6-9 transportów. Jedna warstwa liczyła do 200 trupów. Każdą warstwę przysypywano ziemią, a od 17 stycznia sypano na nią chlorek, aby zlikwidować odór gnicia.

(…)

Prawie każdego dnia przyjeżdżali samochodami oficerowie SS, aby doglądać przebiegu „pracy”. Z widocznym zadowoleniem przyglądali się egzekucjom i z uznaniem ściskali rękę kierującemu nią oficerowi.

13 stycznia doszło do następującego wydarzenia: po wyrzuceniu trupów z komory gazowej okazało się, że ukryte w poduszce niemowlę z Bugaju wskutek zadziwiającego przypadku nie zostało zagazowane. Zaczęło płakać, ale strzał z karabinu maszynowego w główkę dziecka zakończył jego cudem ocalone życie.[3]

 

 

Niemcy prowadzili eksterminację w Chełmnie nad Nerem o kwietnia 1943 roku i potem po przerwie od czerwca do lipca 1944 roku. Przy użyciu trzech ciężarówek – mobilnych komór gazowych – zabili tam około 180-200 tysięcy Żydów z Polski, Niemiec, Czech, Austrii i Luksemburga, około 4 tysiące Romów oraz grupy Polaków i radzieckich jeńców wojennych[4].

W opracowaniu Archiwum Ringelbluma nie znaleźliśmy dokładnej informacji na temat losów Róży Kapłan. Ostatni zachowany list, który napisała, ma datę 22 lutego 1942. Wspomina w nim o podatku, który Niemcy nakazywali płacić Żydom tuż przed deportacją. Kobiety i dzieci z Krośniewic, gdzie Róża mieszkała, zostały wywiezione do Kulmhofu i tam zamordowane 2 i 3 marca 1942 roku.

 

 

Przypisy:

[1] Archiwum Ringelbluma, t. 1, Listy o Zagładzie, oprac. i tłum. Ruta Sakowska, Wydawnictwo ŻIH, Warszawa 2017, s. 4. Zobacz online: https://cbj.jhi.pl/documents/741851/32/.

[2] Ten i kolejne cytaty: tamże. Zachowano oryginalną pisownię.

[3] https://cbj.jhi.pl/documents/705737/120/ Tłum. Piotr Kendziorek, tłumaczenie przejrzała i uzupełniła Alina Skibińska. Dodano dodatkowe podziały akapitów i śródtytuły oraz uproszczono pisownię.

[4] Paweł Szapiro, Chełmno nad Nerem, Polski Słownik Judaistyczny online, https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=19142, dostęp 9.12.2021 r.

Przemysław Batorski   redaktor strony internetowej ŻIH