„Trzeba nieść pomoc do końca”. Adina Blady-Szwajger

Autor: Przemysław Batorski
Mówiła, że trzeba nieść pomoc do końca, „ale przedtem trzeba stać się kawałkiem drewna". 21 marca 1917 r. urodziła się Adina Blady-Szwajger, pediatra, lekarka szpitala dziecięcego w getcie warszawskim, łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej, warszawianka. Towarzyszyła chorym i umierającym dzieciom aż na Umschlagplatz.
adina_blady-szwajger_portret.jpg

Adina Blady-Szwajger

 

Tak jak Marek Edelman, z którym zaprzyjaźniła się w czasie wojny, Adina Blady-Szwajger przyznawała, że niewiele pamięta. Zapiski, które prowadziła podczas wojny, zaginęły w powstaniu warszawskim, a wkrótce po wojnie nie była w stanie pisać, chociaż w młodości wyobrażała sobie, że pisanie będzie jej drugą karierą. Dopiero przed śmiercią na raka – kiedy leżała w szpitalu w Łodzi, pod opieką doktora Edelmana – napisała wspomnienia, zatytułowane I nic więcej nie pamiętam, jakby usprawiedliwiająco.

Adina Blady-Szwajger była córką Stefanii, zasymilowanej polskiej Żydówki, kierowniczki gimnazjum dla dziewcząt żydowskich Jehudija (pracowali w nim w latach 20. m.in. Emanuel Ringelblum i Abraham Lewin), i Icchaka – rosyjskiego Żyda „bezpaństwowca”, autora książek dla dzieci, który z powodów politycznych osiadł w Palestynie[1]. W roku akademickim 1939/1940 miała skończyć studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim. W lipcu 1939 r., miesiąc przed wybuchem wojny, w tajemnicy przed rodziną wyszła za mąż za Stefana Szpigielmana, studenta prawa, nie chcąc czekać do końca studiów. Zdążyła spędzić z mężem kilka dni w Ustroniu.

Szpital im. Bersohnów i Baumanów, 1930 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

We wrześniu Adina była w Warszawie, po rozpoczęciu bombardowań i walk o miasto założyła punkt opatrunkowy w piwnicy kamienicy przy ul. Świętojerskiej 30, gdzie mieszkała. Po kapitulacji rozeszła się informacja, że w Białymstoku, Wilnie, Lwowie jest właściwie normalne życie. Adina podążyła, wraz z tysiącami uchodźców, do zajętej przez ZSRR wschodniej Polski. Kiedy jednak okazało się, że osoby, które nie zadeklarują wierności Sowietom, są zsyłane do łagrów, z wielkimi problemami, dzięki pomocy przemytników i przypadkowych chłopów białoruskich i polskich przekroczyła granicę.

Wróciła do Warszawy, cierpiącej już od głodu, zimna i wojennej inflacji. Zgłosiła się do pracy w szpitalu im. Bersohnów i Baumanów, gdzie miała szansę na pracę z dziećmi. Przyjęła ją naczelna lekarka Anna Braude-Hellerowa, która „uosabiała wszystkie sny i rojenia młodej adeptki o zawodzie lekarza pediatry. Była znanym i cenionym lekarzem, wspaniałym organizatorem, społecznikiem. Ponadto, co nie było bez znaczenia dla dziewczyny z głową w chmurach, była postacią romantyczną”[2]. I pozostała potem w getcie do końca.

Szpital im. Bersohnów i Baumanów

„Był to wzorowy szpital. Wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia był prawdziwym domem zdrowia dla dzieci bez różnicy wyznania i narodowości”[3] – zapisała Adina Blady-Szwajger.

Szpital Dziecięcy przy ul. Śliskiej 51/Siennej 60 ufundowały w 1878 r. rodziny Bersohnów (Bersonów) i Baumanów, zamożnych żydowskich przedsiębiorców i bankierów. Przyjmowano do niego dzieci w wieku od 3 do 13 lat, bezpłatnie i bez względu na wyznanie. W latach 1905-1912 pracował w nim Janusz Korczak. Po remoncie w 1930 r. szpital posiadał nowoczesne wyposażenie: na I piętrze znajdował się 40-łóżkowy oddział chirurgiczny, świetnie wyposażone sale operacyjne, obszerne laboratorium analityczne; na II piętrze był 50-łóżkowy oddział chorób wewnętrznych dla młodszych i starszych dzieci oraz izba przyjęć dla matek karmiących niemowlęta; na III piętrze 27-łóżkowy oddział dla chorych na gruźlicę. Wszystkie sale posiadały aparaty światłolecznicze oraz ruchome materace, pozwalające unieść chorego[4]. Obliczony na 150 łóżek szpital w krótkim czasie powiększył się aż do 250 łóżek. Żydzi byli szefami wszystkich jego oddziałów, młodzi medycy żydowscy, wobec ograniczenia możliwości kariery, często szukali w nim zatrudnienia[5].

Od rozpoczęcia okupacji szpital stracił środki na utrzymanie z budżetu Miasta Warszawy. Do przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny w grudniu 1941 r. legalnie utrzymywała go organizacja Joint (American Jewish Joint Distribution Committee), jednak środki te były niewystarczające. Po zamknięciu granic getta w listopadzie 1940 r. szpital znalazł się w tzw. małym getcie. Fatalne warunki życia w „dzielnicy zamkniętej” sprawiły, że trafiało do niego coraz więcej dzieci wygłodzonych, zawszonych, cierpiących na świerzb i grzyb, dzieci z odmrożeniami, po których trzeba było wykonywać amputacje.

abh_1.jpg [135.68 KB]

Anna Braude-Heller z dzieckiem cierpiącym na trwały przykurcz zginaczy ud i podudzi,
obrzęk ogólny i puchlinę brzuszną.
„Choroba głodowa: badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w roku 1942”,
red. Emil Apfelbaum, Warszawa 1946, zbiory ŻIH, CBJ.

Gdy w 1941 r. getto ogarnęła epidemia tyfusu, w łóżkach leżało po dwoje, nawet po troje żydowskich dzieci, wziętych z ulicy, czasami z domów sierot.

Rafałek Wichels. Trzylatek. Chyba z domu podrzutków, przywieziony jeszcze za „dobrych” czasów z powodu zapalenia płuc. (…) Pieszczotliwie przytulał nam buzię do kolan i prosił: „Daj ciu-ciu”. Bawił się wszystkim, co mu wpadło w psotne rączki. Umarł na gruźlicę. „Zapalenie płuc” okazało się gruźlicą.[6]

Jak wspomina Blady-Szwajger, dzieci nie umierały na tyfus, chorobę rzadko śmiertelną, wywoływaną przez bakterie pochodzące ze skażonej wody i przenoszoną przez wszy. Objawy tyfusu to m.in. wysoka gorączka, wyczerpanie, majaczenie i odwodnienie. Najwięcej dzieci w getcie zabijały głód i gruźlica. W relacji złożonej po wojnie w ŻIH (po części włączonej potem do jej wspomnień) pisała:

Do szpitala dzieci nie przychodzą już po ratunek.

Przychodzą umrzeć –

żeby nie na ulicy –

żeby nie na bruku –

pod płatkami topniejącego śniegu –

w kałuży ropy krwi i kału –

żeby nie pod nogami przechodniów –

            – ale po ludzku –

                        – na łóżku –

– pod kocem –

Żeby chociaż w ostatniej krótkiego życia godzinie

– jak człowiek –

To się nazywa

„łaska cichej śmierci”.

Ale czy to jeszcze jest szpital?[7]

Mimo fatalnych warunków aż do sierpnia 1942 r. – kiedy trwały już wywózki do Treblinki – lekarze prowadzili nawet badania naukowe: „omawiano ciekawe (coraz mniej ich było) przypadki, dyskutowano nad metodami leczenia, a nawet wygłaszano krótkie referaty teoretyczne”[8]. Powstał zespół badający chorobę głodową, którego prace przetrwały wojnę.

W październiku 1941 r. dzięki staraniom Anny Braude-Hellerowej otwarto filię szpitala przy ul. Żelaznej 88 (Leszno 80-82). Niedaleko znajdowała się brama w murach getta i – od stycznia 1942 r. – kładka, po której Żydzi przemieszczali się pieszo między dużym i małym gettem. Przy bramie strażnikiem był niemiecki żandarm o przezwisku Frankenstein – czasami identyfikowany z Josefem Blösche – który strzelał do Żydów, a przede wszystkim do dzieci-szmuglerów. Dzieci te potem często umierały w szpitalu lub jego filii, która mieściła około 400 małych pacjentów[9].

Więc tam, w tych wielkich salach, na drewnianych pryczach, na papierowych materacach, bez pościeli, leżały dzieci przykryte takimi samymi papierowymi materacami. A w kątach sali stały wiadra blaszane, bo nie było ani basenów, ani nocników, a te dzieci miały „durchfall” – krwawą biegunkę głodową i nie mogły iść do ubikacji. (…)

A na pryczach leżały szkielety dzieci albo ogromne, obrzęknięte bryły. I tylko oczy żyły. (…) Ale myśmy mieli białe fartuchy i nie byliśmy obrzęknięci, bo przecież mieliśmy spirytus, więc te oczy patrzyły na nas chyba z nienawiścią.[10]

Blady-Szwajger pisze o przydziałach spirytusu dla szpitali – jeden kieliszek przy śniadaniu, wypijany przez wszystkich członków zespołu, oznaczał dodatkowe 200 kalorii i pozwalał uniknąć najcięższych skutków głodu. Mimo to, o czym dzieci nie wiedziały, lekarze też głodowali i chorowali. Salowe chodziły po szpitalu na obrzękniętych od głodu nogach. Blady-Szwajger zaraziła się tyfusem i przez kilka tygodni nie mogła pracować.

glod_1.jpg [237.92 KB]

Charłactwo głodowe „suche”. Okres przedśmiertny.
„Choroba głodowa: badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w roku 1942”,
red. Emil Apfelbaum, Warszawa 1946, zbiory ŻIH, CBJ.

Na przełomie 1941 i 1942 r. sytuacja szpitala stała się tragiczna. W przepełnionych salach leżały dzieci chore na tyfus, gruźlicę, zapalenie płuc. Szpital coraz bardziej zamieniał się w miejsce do umierania. Lekarze zaapelowali do pozostających przy życiu zamożnych mieszkańców getta i zorganizowali regularną pomoc charytatywną. „Wczesną wiosną 1942 r. w salach stanęły prawdziwe łóżka z prawdziwymi materacami i na tych łóżkach była biała pościel i prawdziwe koce. Były nawet baseny i nocniki, i kubki, i miseczki. Więc cieszyliśmy się. Naprawdę”[11]. W tym samym czasie wzrosła liczba zachorowań na gruźlicę. „I to było tak, że jak dziecko stawało na nogach po zejściu obrzęków głodowych i nawet zaczynało rozmawiać, wykonywało się odczyn Pirqueta. A ten odczyn – wypadał dodatnio. I chociaż nie było żadnych innych objawów gruźlicy, już było wiadomo, że to nie potrwa dłużej niż 6-8 tygodni”[12].

Mimo to, personel medyczny urządzał dla dzieci skromne zabawy, żeby dać im wytchnienie, nastrój święta, ulżyć w umieraniu. „Dzieci się bawiły i śmiały, a ja już wiedziałam, że śliczna Fajgełe z głosikiem jak skowronek ma dodatniego Pirqueta, więc to już była sprawa tygodni”[13].

Wielka deportacja

W lipcu 1942 r. zaczęła się wielka akcja deportacyjna z getta warszawskiego. Codziennie Niemcy oraz podlegający im Litwini, Łotysze i Ukraińcy z pomocą zastraszonych żydowskich policjantów pędzili na Umschlagplatz około 5-6 tysięcy osób, które wysyłali potem do komór gazowych Treblinki. Z okien szpitala było widać tysiące idące na plac przeładunkowy, było widać Korczaka idącego z sierotami. Niemcy kazali przenieść dzieci do szpitala przy Stawkach, tuż przy placu.

Anna Braude-Hellerowa rozdawała lekarzom i lekarkom numerki życia. Były to kartki przeznaczone przez Niemców dla tych, którzy mieli prawo pozostać w getcie i uniknąć wywózki. Od decyzji naczelnej lekarki zależało w praktyce, kto będzie dalej żył. Postanowiła przydzielić numerki przede wszystkim młodym osobom, dla których te szanse były największe. Jeden z nich dostała Adina Blady-Szwajger.

Szpital, cierpiący na brak żywności, wciąż posiadał dość spory zapas morfiny. Adina wraz z pielęgniarką, siostrą Mirą (nie zapamiętała jej nazwiska) rozdzieliła lek przeciwbólowy, będący w dużych dawkach trucizną, osobom, które nie mogły już chodzić. Potem poszła do dzieci, z którymi jeszcze chwilę wcześniej rozmawiała: „powiedziałam im, że to jest lekarstwo, żeby nic nie bolało. One mi uwierzyły i wypiły z kieliszka tyle, ile należało”[14]. Był to koniec „nadludzkiej medycyny”. Dorośli i dzieci, którzy otrzymali morfinę, nie zostali zastrzeleni w łóżkach.

Dlaczego nie dają nam umrzeć? Dlaczego my właśnie musimy patrzeć do końca?

– Przeklęte kłębowisko Umschlagu, gdzie ludzie wiją się w masowej agonii,

i ten krzyk ciągły, bezustanny „chleba” i jeszcze „wody”

– I ładowanie raz i drugi w ciągu dnia z seriami karabinków,

świstem pejczów i tym okropnym, ochrypłym wrzaskiem –

(…)

– Morfina, wlewana w otwarte usta dzieci –

– Morfina, jak dar bezcenny wstrzykiwana najbliższym – [15]

Po wyjściu z getta

Po akcji styczniowej 1943 r. Adina Blady-Szwajger wyszła z getta na stronę „aryjską”. Nawiązała kontakt z Markiem Edelmanem, wcześniej gońcem w szpitalu dziecięcym, oraz Icchakiem Cukiermanem z Żydowskiej Organizacji Bojowej. Tworzył się ruch oporu w getcie. Łączniczki, takie jak Adina, zajmowały się dostarczaniem pieniędzy, wiadomości, dokumentów, broni, organizowaniem mieszkań dla osób wyciągniętych z getta. Wspomnienia Adiny również z tego okresu są miejscami niejasne, urywane. Kilka z najbardziej uderzających fragmentów dotyczy doświadczenia życia po drugiej stronie muru:

Potem na Freta kupiłam bułkę. Zwykłą, ciepłą bulkę – „parkę”. Bo byłam głodna. Trzymałam ją w ręku i nie śmiałam ugryźć. Może to zwróci uwagę, że jem bułkę na ulicy? Więc weszłam do bramy i zjadłam prawdziwą, białą bułkę.[16]

Adina i jej żydowskie koleżanki mimo „dobrego" wyglądu nieustannie pilnowały się, by nie przybierać smutnego wyrazu twarzy. Na ulicach miasta, gdzie można było spotkać niemieckich żołnierzy, szmalcowników i donosicieli, nawet takie oznaki mogły zdradzić uciekinierów z getta. W kwietniu 1943 r., po wybuchu powstania w getcie Adina poszła pod mur getta przy placu Krasińskich, gdzie ustawiono trochę wcześniej wesołe miasteczko.

A obok na placu od kilku dni stała karuzela. Czynna. Na tej karuzeli siedziały dzieci i karuzela się kręciła i słyszałam jakąś muzyczkę. A może mi się zdawało? Dzieci się śmiały i ludzie przechodząc uśmiechali się. A tam za murem słychać było strzały.

(…) Czasem w nocy, przed samym obudzeniem czuję, że nogi mi ciążą i wiem, że stoję, wciąż jeszcze stoję obok tej studni na placu Krasińskich i karuzela się kręci, a za murem płonie mój dom. Bo on tam stał. Przy samym placu.[17]

W lecie 1943 r. mąż Adiny, Stefan, został aresztowany przez Niemców jako jedna z osób, które zgłosiły się do Hotelu Polskiego, licząc na opuszczenie Europy na fałszywych papierach państw Ameryki Południowej. Prawdopodobnie został zamordowany w Auschwitz. (Jego dziennik pod tytułem Trzeci front przetrwał wojnę i został opublikowany w Wydawnictwie ŻIH).

Podczas powstania warszawskiego Adina Blady-Szwajger znów pracowała w szpitalu. Wzięła ślub z podporucznikiem AK Władysławem Świdowskim. Po kapitulacji powstania wymknęli się z miasta na fałszywych dokumentach. W Grodzisku Mazowieckim ukrywali się razem z Markiem Edelmanem, Icchakiem Cukiermanem, Cywią Lubetkin, Kazikiem Ratajzerem i innymi członkami ŻOB w budynku, w którym stacjonowali niemieccy żandarmi. Doczekali tam nadejścia Armii Czerwonej.

Adina miała z Władysławem dwie córki. Po wojnie przez 40 lat pracowała jako lekarka. Zmarła w 1993 r.

Budynek szpitala im. Bersohnów i Baumanów istnieje do dzisiaj. Będzie siedzibą Muzeum Getta Warszawskiego.

Adina Blady-Szwajger pisała:

Twarz? Piąstka niemowlęcia większa jest chyba od tej ludzkiej twarzy, z której pytająco patrzą oczy i w której usta… uśmiechają się.

Tak, to jednak jest szpital.

To nieprawda, że wszystko jest bezcelowe. Jeżeli w tym całym piekle, wobec którego wszelkiego fantazje Dantego są liryczną sielanką, można uzyskać od dziecka, które wczoraj konało, a jutro może zginie, taki ufny, promienny uśmiech – jeżeli można mu choćby na godzinę przed śmiercią dać odczuć, że nie jest samo, porzucone jak zużyty łachman, że ktoś o nie dba, że ktoś o nim myśli –

to wszystko jedno, czy to jest tylko „łaska cichej śmierci”, czy ratowanie życia –

ale to jest to, co powinno być.[18]

 

 

 

 

Przypisy:

[1] Informacje o rodzinie Adiny Blady Szwajger podaję za biogramem na stronie Wirtualny Sztetl: Aleksandra Król, Martyna Rusiniak-Karwat, Blady-Szwajger Adina, https://sztetl.org.pl/pl/biogramy/5869-blady-szwajger-adina, dostęp 19.03.2021.

[2] Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 2010, s. 33. Cytat w tytule i leadzie pochodzi z tej książki, s. 111.

[3] A. Blady-Szwajger, Alina Szwajger – relacja, Centralna Biblioteka Judaistyczna. Cytując tę relację, zachowuję oryginalny układ graficzny tekstu, a w kilku miejscach poprawiam pisownię maszynopisu.

[4] Informacje o szpitalu podaję za: Maria Ciesielska, Szpitale getta warszawskiego, „Kwartalnik Historii Żydów” nr 3 (267), wrzesień 2018, s. 549-550.

[5] Tamże, s. 550.

[6] A. Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, dz. cyt., s. 61-62.

[7] A. Blady-Szwajger, Alina Szwajger – relacja, dz. cyt.

[8] A. Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, dz. cyt., s. 64-65.

[9] M. Ciesielska, dz. cyt., s. 562.

[10] A. Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, dz. cyt., s. 71-72.

[11] Tamże, s. 74.

[12] Tamże, s. 74-75.

[13] Tamże, s. 80.

[14] Tamże, s. 101.

[15] A. Blady-Szwajger, Alina Szwajger – relacja, dz. cyt.

[16] A. Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, dz. cyt., s. 139.

[17] Tamże, s. 153-155.

[18] A. Blady-Szwajger, Alina Szwajger – relacja, dz. cyt.

Przemysław Batorski   redaktor strony internetowej ŻIH