Antysemityzm jest jak zatruwanie studni… Z Pawłem Huelle rozmawia Ewa Koźmińska-Frejlak

Autor: dr Ewa Koźmińska-Frejlak
Paweł Huelle, poeta i pisarz, autor niezwykłej powieści „Weiser Dawidek", zmarł 27 listopada 2023 roku. Gdańsk stracił jedną z osób najbardziej zasłużonych dla swojej kultury i tożsamości. Składamy wyrazy współczucia jego bliskim, rodzinie i przyjaciołom.
Grafiki na stronę(54).png

Fot. Artur Andrzej (CC BY-SA 4.0)

Poniżej publikujemy rozmowę, którą w 2005 roku przeprowadziła z Pawłem Huelle Ewa Koźmińska Frejlak. Wywiad ukazał się w numerze 10/2005 żydowskiego miesięcznika „Midrasz”.

Punktem wyjścia do rozmowy stał się wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku, jaki we wrześniu 2005 r. zapadł w procesie wytoczonym Pawłowi Huelle przez ks. Henryka Jankowskiego, proboszcza parafii św. Brygidy w Gdańsku. Jankowski pozwał Huellego o naruszenie dóbr osobistych, po tym jak Huelle opublikował na łamach „Rzeczpospolitej” felieton Rozumieć Diabła, w którym stwierdzał m.in., że ks. Jankowski „przemawia jak gauleiter, gensek, nie jak kapłan”. Dalej jeszcze – że „jest mutacją polskiego endeka z moczarowską, komunistyczną fobią plucia na obcego: Żyda, pedała, euroentuzjastę”, wreszcie, że Jankowski – „polskość wymieniłby w każdej chwili na dowolny paszport – volksdeutscha, Irakijczyka czy Rosjanina – gdyby szły za tym piękne szaty, nowe limuzyny, tytuły i ordery…” („Rzeczpospolita” 2004 numer z 22-23 maja). Sąd Okręgowy uznał, że Paweł Heulle jest winny i nakazał mu przeprosiny. Heulle odwołał się od tego wyroku do Sądu Apelacyjnego, który w kwietniu 2006 r. orzekł prawomocnie (uchylając postanowienie sądu niższej instancji), że pisarz nie przekroczył w swoim tekście „granic swobody wyrażania opinii”, nie musi zatem przepraszać ks. Jankowskiego, który jako osoba publiczna musi liczyć się z krytycznymi reakcjami innych.

Choć rozmowa dotyczy wydarzeń tak dawno minionych, jej przesłanie pozostaje niezwykle aktualne.

* * *

 

Ewa Koźmińska-Frejlak: Pański tekst Rozumieć diabła został opublikowany w „Rzeczpospolitej” w maju 2004. Dlaczego wtedy i dlaczego dopiero wtedy?

Paweł Huelle: Ksiądz prałat rozpoczął swoją kontrowersyjną działalność kaznodziejską w latach 90. Jego wypowiedzi były agresywne, populistyczne, obraźliwe w stosunku do Żydów, ale też i do wielu chrześcijan, katolików, ludzi zasłużonych dla opozycji demokratycznej. Oczekiwałem jakiejś reakcji biskupa gdańskiego, spraw sądowych.

Owszem, arcybiskup Gocłowski zakazał księdzu Jankowskiemu na jakiś czas głoszenia kazań. Jednak prałat po prostu obszedł ten zakaz i swoje przemówienia wygłaszał przed mszą albo po mszy. De facto grał arcybiskupowi na nosie. Uznałem więc, że ktoś powinien się mocno wypowiedzieć na temat tego, co robi ksiądz prałat. Nie czułem się jakoś szczególnie predestynowany – ani nie jestem gorliwym katolikiem, choć jestem rzymskim-katolikiem, nie mam także potrzeby nauczania innych. Właściwie przez przypadek, zaciągnięty przez kolegów, trafiłem jednak na mszę do Kościoła Św. Brygidy. We mszy uczestniczył wtedy Andrzej Lepper, któremu zadedykowane było właściwie całe spotkanie. Co chwila wybuchały wielkie brawa, krzyki, ale także padły słowa, w których przyrównywano Leppera do zbawcy ojczyzny, o Samoobronie powiadano, że to ona teraz jest Solidarnością. Byłem zszokowany. Antysemickie wypowiedzi księdza, haniebne, niedobre i niebezpieczne działają jak trucizna, ale zatruwają tkankę społeczną z opóźnieniem. Tutaj jad sączył się bezpośrednio. Ta msza, oczywiście przy zachowaniu proporcji, przypominała mi populistyczny wiec w kłamliwej retoryce, zbliżonej do narodowego socjalizmu. W kościele, pod krzyżem, w kraju papieża! Wtedy uznałem, że ksiądz Jankowski posunął się za daleko i napisałem felieton. Mój tekst nie odnosił się jednak bezpośrednio do tego wydarzenia, ale stanowił próbę oceny działalności księdza prałata.

Napisałem, bo uznałem, że powinienem, skoro nikt z ważniejszych osób w tym mieście nie wypowiedział się nigdy na temat działalności księdza. Chociaż wielu tak jak ja uważa, że to hańba i wstyd, żeby pod egidą kościoła i jednak z legitymacją Solidarności mówić tak opętańcze, okropne rzeczy. Ale przynajmniej część z nich łączyły i łączą z księdzem jakieś powiązania, interesy polityczne czy gospodarcze. Niektórzy uznali, że wypowiedzi prałata należy minimalizować, bagatelizować: „Heniowi coś, za przeproszeniem, odbiło, ale dajmy mu spokój”. Jeszcze inni – że jak zaczniemy dyskutować, to nada się głoszonym przez księdza tezom jeszcze większy rozgłos. Taką zresztą opcję przyjęła „Gazeta Wyborcza” już podczas procesu – że niepotrzebnie napisałem ten tekst, a jeżeli już, to po co taki ostry, czyli krótko mówiąc, że lepiej całą rzecz schować pod dywan, niż o niej mówić. Do jakiegoś momentu można tak uważać, ale istnieje jednak pewna masa krytyczna, powyżej której trzeba reagować.

Po opublikowaniu felietonu Liga Polskich Rodzin wystąpiła do prokuratury z doniesieniem o przestępstwie, ale prokuratura uznała, że przestępstwa nie popełniono. Wtedy – przy poparciu LPR-u – ksiądz prałat wytoczył mi proces. Szczególnie agresywnie wypowiedział się o mnie wówczas aktywista tej partii – Jacek Kurski – dziś specjalista od mediów u panów Kaczyńskich. Zarzucał mi „destrukcję mitu Solidarności” i wyrażał nadzieję, że zostanę ukarany. Reszta jest znana, bo odbywała się już w obecności mediów. Chociaż więc proces jest procesem cywilnym, ma on niewątpliwie charakter polityczny. To cena wolności słowa, uważam, że choć dość wysoka, warto ją zapłacić. Ja przynajmniej będę miał czyste sumienie, jeżeli nauczanie księdza wyda dalsze złe owoce – publicznie powiedziałem, co o tym myślę.

E. K.-F.: Czy zanim opublikował Pan swój tekst, podjął Pan jakieś starania, by miał on charakter wystąpienia zbiorowego?

P. H.: Nie lubię wystąpień zbiorowych, zawsze byłem indywidualistą i ważne było dla mnie to, co sam myślę i mówię. Oczywiście w pewnych sytuacjach podpisuje się zbiorowe listy, ale uważam, że w sprawie księdza Jankowskiego każdy powinien mówić za siebie i od siebie.

E. K.-F.: Tekst opublikował Pan w „Rzeczpospolitej”, czy próbował Pan zamieścić go gdzie indziej?

P. H.: Rozumieć diabła opublikowałem w „Rzeczpospolitej” ponieważ od kilku lat współpracuję z tą redakcją, więc jeżeli publikuję w gazetach, to tam. Nie było tu żadnej polityki. Rzeczywiście jednak „Gazeta Wyborcza” we wszystkich relacjach i w większości komentarzy z procesu była wyraźnie wobec mojego punktu widzenia powściągliwa, czasami złośliwie krytyczna, tak jakby cały czas starała się wyważyć pomiędzy moimi racjami wyrażonymi w felietonie, a szeroko rozumianym dobrem księdza prałata. Podobnie zresztą „Tygodnik Powszechny”, który zamieścił bardzo tendencyjny tekst pióra Tomasza Potkaja. Wyrok nie mógł być inny – powiada Potkaj, jakby wyznawał heglowsko-marksowski determinizm. Komentarze w tygodnikach, zarówno we „Wproście” i „Polityce”, jak i w lekko konserwatywnym „Ozonie” były natomiast jednoznaczne – wyrok sądu jest absurdalny z punktu widzenia wolności słowa i demokracji. Mój tekst, aczkolwiek ostry, nie narusza dóbr osobistych prałata.

E. K.-F.: Sędzia argumentował, że „Gdyby wypowiedź, artykuł pozwanego, zbiegła się w czasie z wystąpieniami powoda, które sąd ocenia tutaj negatywnie, to można by z całym przekonaniem mówić o uchyleniu bezprawności tego artykułu; agresywnego i odrażającego.”…

P. H.: Profesor Dariusz Filar z UMCS, w dzień po wyroku skomentował tę wypowiedź w „Super Expressie” – nie ma żadnego paragrafu ani uzusu prawnego, który określałby, jaki jest maksymalny czas, w którym publiczna krytyka jakiegoś działania, „zbiega się w czasie” z tym działaniem. To jest po prostu lapsus, z punktu widzenia prawa absurdalny, który się wymknął sędziemu Daniszewskiemu. Ile dni, miesięcy czy lat po zelżeniu Żydów, inteligencji, konkretnej osoby może upłynąć, by ostra krytyka była jeszcze uzasadniona? To jest przecież bezsens. Mam nadzieję, że właśnie tak potraktuje to sąd apelacyjny, nie chcę przesądzać – choć jest to też sąd gdański.

E. K.-F.: Powiedział Pan, że reakcja w środowisku gdańskim była wielu osobom nie na rękę. Wielu stosowało różne techniki oddalania problemu: a to, że ksiądz Jankowski jest śmieszny, więc nie należy go traktować poważnie – po prostu „świr”, były także takie głosy, że z antysemitami nie należy rozmawiać, nie należy podejmować dyskursu, bo się w ten sposób ich legitymizuje…

P. H.: Nie należy reagować na każdą prowokację, tego jest zresztą zbyt dużo. Uważam natomiast, że trzeba dyskutować. Nie z samymi antysemitami, ich się nigdy nie przekona, to rodzaj dewiacji umysłowej i jeśli ktoś na nią zapadł, to już dotyka go ona do końca życia. Żaden racjonalny argument, żadne doświadczenie nie wpłyną na zmianę wyznawanych przez tę osobę poglądów. Nie ma sensu ich przekonywać, że Żydzi nie są odpowiedzialni za całe zło, że nie zabijają dzieci chrześcijańskich. Należy natomiast publicznie piętnować ostre i chamskie wypowiedzi antysemickie. Tu nie chodzi o dyskusję, ale o pokazanie opinii publicznej, że antysemityzm jest naganny, haniebny i że – mówiąc wprost – jest niepoprawny politycznie. Wiele osób uważa, że są ważniejsze sprawy, że dopóki się nie dzieją naprawdę straszne rzeczy, to wszystko jest w porządku, że antysemityzm zaczyna się za drutami Oświęcimia. Ale to właśnie dzięki takim poglądom był możliwy Oświęcim. Dlatego należy o tym mówić i reagować. Nie wiem, czy to odniesie jakiś skutek, ale tak jest zawsze, gdy się podejmuje walkę ze złem. Zło istnieje, taki jest po prostu porządek świata, trzeba jednak się przed nim bronić, inaczej ono wejdzie wszędzie – tak samo do domu jak do świątyni.

Przypadek księdza Jankowskiego jest szczególnie bulwersujący, jego działalność firmuje instytucja kościoła rzymsko-katolickiego. Kościół w wydaniu papieskim zrobił rzeczy fantastyczne – mówię o deklaracji Nostra Aetate, o II Soborze, o Janie Pawle II i jego stosunku do judaizmu i do Żydów, o papieżu pod Ścianą Płaczu, który jednocześnie miał doskonałe rozeznanie, jaki jest polski Kościół i jakie są – gdy mowa o II wojnie światowej – grzechy zaniechania chrześcijan wobec Żydów. Poza tym Kościół funkcjonuje jeszcze na poziomie biskupów i niższych szczebli hierarchii, a tu jest dużo gorzej. Uważam, że jeżeli ktoś poważnie traktuje chrześcijaństwo – jako religię, czy światopogląd – to musi uznać, że jednym z najgorszych grzechów społeczno-politycznych w chrześcijaństwie jest antysemityzm. Przecież to za jego sprawą sączy się jad i błoto. Gdyby ci wszyscy antysemici, których przygarnia ksiądz Jankowski wynajęli sobie na własny koszt jakąś salę, tak jak inni ekstremiści, i tam na własną odpowiedzialność i własne ryzyko robili wiec, to ja bym się tym nie zajmował. Ponieważ jednak ich spotkania odbywają się w kościele, do którego i ja należę, uważam, że reagować muszę, bo wprowadzanie takich rzeczy do kościoła traktuję jak fałszowanie monety. Proszę zwrócić uwagę, że suwerenowie i książęta do XVIII wieku najsurowiej karali nie za zdradę, ale właśnie za fałszowanie monety. Fałszerstwo bowiem – szybko i niewidocznie – zagrażało równowadze państwa. Antysemityzm jest fałszowaniem słowa, fałszowaniem prawdy – także religijnej i powinien podlegać najsurowszym ocenom. Chrześcijaństwo nie ma sensu, jeżeliby przyjąć za dobrą monetę, to, co mówi pan Henryk Pająk, czy ksiądz Jankowski. Oni w swych wypowiedziach sprzeniewierzają się Ewangelii, nauczaniu papieża, całemu nauczaniu ukrzyżowanego Joszui ben Josefa.

E. K.-F.: Przypuszczam, że są tacy, którzy na kazania księdza Jankowskiego przychodzili wiedzeni ciekawością poznawczą. Także wielu słuchaczy Radia Maryja, czy czytelników niektórych paskudnych gazet, napawa się pomysłami, którymi karmi się nienawistna mowa...

P. H.: Jest w tym rodzaj masochizmu. Podobnie jak w przypadku bolącego zęba – w momencie gdy ból ustaje, automatycznie – to jest podświadome, dotykamy, żeby sprawdzić, czy jeszcze nas boli. Pomijam oczywiście przypadki osób, które nienawistną mową zajmują się profesjonalnie. Ja z tym walczę tak, jak z „Nie” Urbana – po prostu nie kupuję tych gazet, nie słucham tego radia. Nie daję im zarobić. To jest moja odpowiedź.

E. K.-F.: W tym, co Pan mówi rysuje się dylemat pomiędzy wolnością słowa i mową nienawiści. Czy i gdzie należałoby postawić granicę wolności słowa?

P. H.: Myślę, że w Polsce wolność słowa istnieje de facto, nie ma cenzury prewencyjnej. Fakt, że odpowiadam za tekst, że można mnie pozywać do sądu, ze względu na użyte przeze mnie w tekście słowa, jest normalną rzeczą w demokracji. Co oczywiście nie oznacza, że się zgadzam z wyrokiem sądowym w swojej sprawie. Wolność słowa jest pojęciem ogólnym, trudnym do zdefiniowania. Myślę jednak, że stosując sokratejską metodę oddzielania fałszywych definicji, doszlibyśmy w końcu do konkluzji, że wolność słowa to możliwość korzystania z wypowiedzi publicznej w dobrej sprawie. Powinna ona być konstytucyjnie ograniczona w przypadku wypowiedzi w złej sprawie – jeżeli ktoś nawołuje do wojny, do waśni – bo słowa mogą zabijać. Za przykład niech posłuży była już Jugosławia. Zanim zaczęły się tam straszne masowe mordy – użyto wielu słów wzywających do tego właśnie. Trzeba głośno przypominać, że zanim rozpoczęto masakrę Sarajewa, gęsto padały słowa, idee, które ludzi do tego pchnęły. Proszę zwrócić uwagę, że od producenta kremu czy tabletek na trawienie wymaga się przejścia niesłychanie długich i uciążliwych procedur, zanim ich produkt zostanie dopuszczony do rynku. Nasza cywilizacja ma obsesyjny stosunek do ciała ludzkiego – nie przykłada wagi, bagatelizuje natomiast sprawy duszy. Ważne jest by nie zaszkodzić skórze, żołądkowi, ale żeby przekonania mogły być trujące? Demokracja powinna bardziej baczyć na te sprawy.

E. K.-F.: W polskim prawie istnieją odpowiednie zapisy, ale sprawy umarza się zwykle z powodu niskiej szkodliwości społecznej czynów…

P. H.: Uważam, że to trzeba zmienić. Pewne rzeczy należałoby ścigać z urzędu. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale wydaje mi się, że powinno się ostrzej egzekwować już istniejące zapisy. Czym innym jest, jeżeli ktoś napisze, że nie lubi Żydów, że jakieś cechy państwa Izraela mu nie odpowiadają, podobnie jak na przykład ktoś nie lubi Rosjan – to nie jest jeszcze wzywanie do nienawiści. Ale jeżeli zaczyna się straszyć jakąś grupą narodową, sączyć nienawiść do niej – bo oni są elementem niebezpiecznym i destrukcyjnym – to wiadomo, do czego to może doprowadzić. Napisałem o księdzu prałacie, między innymi, że on mówi jak gauleiter. To było mocne sformułowanie. Prawnik Jankowskiego twierdził, że porównałem prałata do gauleitera Forstera, który był zbrodniarzem wojennym, ale przecież ja nie odnosiłem się do Forstera, moim zdaniem Jankowski posługuje się językiem przywódcy partyjnego jakiegoś okręgu i to naprawdę nie ma znaczenia jakiego. Przecież ostrzegając społeczeństwo przed zagrożeniem żydowskim, ksiądz Jankowski odwołuje się po prostu do języka nazistowskiego. To naziści wprowadzili tę formułę do języka polityki.

E. K.-F.: Jakie głosy w Pańskim środowisku wzbudziła publikacja tekstu, a potem proces?

P. H.: Część osób, choć przyznawała mi rację, podkreślała, że mój tekst jest za ostry; nie wolno w języku polemiki używać języka adwersarza – powiadali. Niewielu czytelników, pomijając fachowców, zauważyło że napisałem pamflet. Myśmy zupełnie odzwyczaili się od pamfletów, których przecież tak wiele publikowano jeszcze w okresie II Rzeczpospolitej. Tradycja pamfletu prasowego jest głęboko zakorzeniona również w Wielkiej Brytanii. Pamflet posługuje się ostrym językiem, balansuje na granicy, ośmiesza, ale nie wzywa do nienawiści. Przecież w Rozumieć diabła ja nie piszę, że powiedzmy wszyscy księża są tacy, jak prałat, że trzeba się z nimi rozprawić, nie używam języka totalitarnego. Proszę zwrócić uwagę, że ja nie wzywam do rozprawy sądowej z księdzem prałatem, nie namawiam, żeby go zlikwidować, czy żeby mu czegokolwiek zakazać. Mój tekst nie był rodzajem donosu prasowego. Ja tylko tak naprawdę ośmieszyłem niezmierzoną pychę księdza prałata, jego antysemityzm, ksenofobię, wściekłą nienawiść do demokracji. To jest również język stalinowski. Podobnie jak gensek – ksiądz prałat uważa, że jemu wolno wszystko, innym już nie.

Jaki poważny ksiądz katolicki, bohater narodowy, bez żadnych uprawnień ubiera się w mundur kontradmirała, jaki patriota zakłada Order Orła Białego, nie mając do tego żadnych uprawnień, jaki prawy Polak przypina sobie Polonię Restituta? Jaki normalny ksiądz katolicki, który nie spowiadał papieża, ani nie wygłaszał dla niego rekolekcji, pisze o sobie na zdjęciu z papieżem: kapelan Jego Świątobliwości? Uznałem, że albo można Jankowskiemu przypisać jakąś jednostkę psychiatryczną, albo on się po prostu wyśmiewa z polskości, szydzi sobie z niej. Przecież żaden normalny obywatel Rzeczypospolitej Polski nie będzie się przebierał bez powodu w wysokiej rangi państwowej mundur czy przypinał sobie orderów mających w końcu głęboką tradycję – państwową, patriotyczną (może poza balem sylwestrowym, kiedy wolno wszystko, ale to jest inna konwencja). Ksiądz prałat nie fotografował się na balu sylwestrowym. Uznałem, że o tego typu zachowaniach należy pisać w konwencji pamfletu, a nie krytykować i wyliczać, że zarobił trzy miliony bez podatku na przykład – to nie miałoby sensu, nikt by się tym nie przejął. Ksiądz prałat jest postacią tragikomiczną, farsową, operetkową, ale niosącą wiele zła. Jego działalności nie można sprowadzić do samej operetki, ona przekroczyła bezpieczny punkt.

Język nienawiści jest nagminnie używany w polskiej polityce. Wszystkie zjawiska resentymentu – społecznego, narodowego, ale głównie finansowego – ubiera się głównie w język nienawiści. Bardzo umiejętnie – wprost lub pośrednio – korzystają z tej frazeologii Liga Polskich Rodzin wraz z Radiem Maryja i Samoobrona. Świadomie, z wyrachowaniem odwołują się do pewnych resentymentów, archetypów.

E. K.-F.: Wspomniał Pan o niebezpieczeństwie tkwiącym w języku. Warto tutaj zwrócić uwagę na publikacje adresowane do inteligentnych ludzi i publikujące inteligentne teksty, nienawołujące wprost do nienawiści, ale pisane językiem przemycającym naprawdę niebezpieczne klisze. Mam na myśli tutaj niektóre pisma prawicowe z wyższej półki – na przykład o „Frondę”…

P. H.: Wydaje mi się, że mówi Pani o zjawisku ideologizacji języka, które obserwuję nie tylko w gazetach prawicowych, ale i w lewicowych. Owszem, można to zauważyć we „Frondzie” tak samo dobrze jak w „Gazecie Wyborczej”. Maksymalnie rzecz upraszczając, tego typu język – czy w ogóle mentalność – sprowadza się do przekonania, że „kto nie z nami, ten przeciw nam.” Ten, kto ma odmienne poglądy, od razu budzi nieufność i daje mu się etykietę – z negatywnym znakiem. Zamiast dyskutować idee, powtarza się mantry, co w efekcie prowadzi do spłaszczenia i prymitywizacji języka. Kiedyś pokłóciłem się bardzo z pewnym swoim kolegą Żydem na tematy polityczne i wtedy wyzwał mnie od antysemitów – to był właśnie moment ideologizacji.

E. K.-F.: W „Rzeczpospolitej” z 26 września znalazłam bardzo ładny list z wyrazami poparcia dla Pana podpisany przez profesorów gdańskich uczelni. Czy dostał Pan więcej takich listów?

P. H.: Po zajściach w gmachu sądu gdańskiego dostałem dwa bardzo ważne dla mnie listy. Przypomnę, że w gmachu sądu zostałem poturbowany i opluty, nie mogłem wejść do sali rozpraw, o mało mnie nie zlinczowano. Było wtedy za mało policji. Ktoś z tej parafialnej bojówki kopnął mojego późniejszego świadka – Mieczysława Abramowicza, wychowankowie prałata wrzeszczeli –„Treblinka, Treblinka!”. Oburzeni tym faktem moi znajomi wystąpili do prezesa gdańskiego sądu i przyznano mi ochronę, choć ten ostatni stwierdził, że nie odpowiada za to, co dzieje się na korytarzach sądu. Jeden z listów, zainicjowany przez profesorów wyższych uczelni Trójmiasta, zamieściła „Rzeczpospolita”. Pierwszym jego sygnatariuszem był rektor Politechniki Gdańskiej, profesor Rachoń. Potem zamieszczono list w Internecie i podpisało go bardzo wiele osób z zagranicy. Autorami drugiego listu było krakowskie środowisko twórcze, podpisali go m.in. Bronisław Maj, Wisława Szymborska, Andrzej Wajda, Jerzy Jarzębski. Poza tym dostałem bardzo dużo wzruszających maili i listów od zupełnie zwykłych ludzi.

E. K.-F.: A czy wrogie listy także Pan dostaje?

P. H.: Tak, ale anonimy wyrzucam do kosza. Trochę śmieci przyszło pocztą mailową, trochę takich nawiedzonych listów. Co charakterystyczne, maile zazwyczaj są podpisane. Więcej jednak miałem listów z wyrazami poparcia, sympatii. Napisało do mnie nawet kilku prawników spoza Gdańska i oferowało swoją pomoc. Warto powiedzieć, że przed rozpoczęciem procesu dwie renomowane kancelarie prawnicze w Gdańsku, odmówiły mi wyznaczenia obrońcy, ponieważ ich klienci, osoby zajmujące ważne miejsce w biznesie, są powiązani finansowo z księdzem prałatem. W Gdańsku właśnie tak to wygląda. Wtedy postanowiłem bronić się sam. Uznałem, że w procesie cywilnym, a nie kryminalnym, karnym, nie ma aż tylu kruczków prawnych, więc sobie poradzę, nie muszę się wypowiadać przez mecenasa. Po pierwszej rozprawie zgłosiła się do mnie kancelaria, która dała mi za darmo swojego adwokata – świetnego. Jest moim doradcą, wspólnie piszemy pisma procesowe, występuję jednak sam. Za chwilę złożymy apelację od obecnego wyroku.

E. K.-F.: A z jakimi reakcjami zetknął się Pan po zakończeniu procesu?

P. H.: Podeszła do mnie sąsiadka i powiedziała, że mnie popiera. Wprawdzie – zaznaczyła – ona jest katoliczką (ja też – dodałem), ale mimo wszystko prałat przesadził z tymi swoimi zachowaniami. W dzień, w którym przegrałem proces – nie był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu, jednak przegrałem – taksówkarz, który mnie wiózł, kioskarka i jeszcze jakaś kobieta w sklepie, mówili mi, że mam rację. Ich reakcje były całkowicie spontaniczne. Pamiętam jednak także, jak po drugim procesie, na Starym Mieście w Gdańsku jakiś starszy pan o wyglądzie marszałka Petaina, zaczął wykrzykiwać za mną: „Żyd! Parch!” Wymachiwał do tego laską. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, co zrobić. Uznałem, że jednak najlepsza będzie ofensywa. Więc zrobiłem z palców wąsiki jak u Adolfa i zacząłem krzyczeć do niego „Heil Hitler!” bardzo głośno. Przeraził się i uciekł. To potwierdza moją teorię, że czasami trzeba reagować zdecydowanie.

E. K.-F.: Jak Pan sądzi, dlaczego ludzie przychodzą do księdza Jankowskiego?

P. H.: W społeczeństwie polskim istnieje, na szczęście niezbyt liczna, ale bardzo agresywna, grupa ludzi, która zapadła na rodzaj nacjonalizmo-antysemityzmu. Nie wiem, czy oni swoje przekonania wyssali z mlekiem matki, czy nabyli w jakimś momencie swojego życia. To mnie zresztą nie interesuje. Uważam, że robią wielką szkodę, także sobie samym. Oni nie potrafią normalnie myśleć, zachowywać się, cieszyć się życiem, bo wszystko jest dla nich skażone. Myślę, że ksiądz prałat postanowił w pewnym momencie – z braku innych gremiów – na nich się oprzeć. Wielu ludzi, którzy w różnych momentach korzystali z jego usług i poparcia – odeszło: do Warszawy albo gdzieś wyjechali. Nie on został pierwszym kapelanem III RP, tylko Głódź, a to było jego marzenie. Krótko mówiąc, myślę, że Jankowski po prostu zauważył, że już tylko ten język przysporzy mu popularności. Ale nie ma tu żadnego usprawiedliwienia, oczywiście. Ksiądz prałat czyni w ten sposób zło i koniec. Do początku lat 90. nie zauważałem w jego retoryce – zawsze dość prostej – objawów antysemityzmu, czy nienawiści do elit dawnej opozycji.

E. K.-F.: Jak Pan sądzi, dlaczego w Polsce zazwyczaj bagatelizuje się problem antysemickiej retoryki, powszechnie obecnej w różnych środkach przekazu?

P. H.: Już przed wojną nastawienie większości polskiego społeczeństwa było endekoidalne. Reagowała tylko bardzo wąska grupa inteligencji lewicowej, socjalizującej – na przykład środowisko „Wiadomości Literackich”. Oni także odpowiadali raczej humorem, wyśmiewali się, nie podejmowali fundamentalnych polemik. Czas komunizmu zakonserwował pewne przekonania, jednocześnie skutecznie je skrywając. Opowiadało się wice o Żydkach, którzy skaczą do basenu wypełnionego kwasem solnym w Auschwitz, ale publicznie – z różnych zresztą powodów – nie wolno było tego robić. Do czasów moczaryzmu komuniści na to właściwie nie pozwalali. Po ’68 roku retoryka antysemicka przedostała się do sfery życia publicznego. Sięgała po nią później służba bezpieczeństwa – wystarczyło powiedzieć, że ktoś jest Żydem i w wielu środowiskach stawał się on automatycznie podejrzany. Właśnie dlatego nie do przecenienia wydaje mi się niedawna inicjatywa prezydenta Łodzi, by zaangażować młodzież do zmazywania antysemickich haseł. Tym samym przeciwdziałanie antysemityzmowi stało się sprawą całej społeczności, która uznaje, że w mieście są tacy, którzy smarują jakieś hasła na murach, ale nam się to nie podoba, my nie wyrażamy na to zgody.

W Polsce brakuje edukacji na temat antysemityzmu. Nie prowadzi się jej ani na lekcjach religii, ani na lekcjach historii. Dzieci oglądają filmy z dotyczące Zagłady Żydów, zdjęcia z Auschwitz, są tym oczywiście przejęte, wstrząśnięte, ale o Holokauście mogą się dowiedzieć czegoś w szkole, przeczytać w podręczniku. Gdy jednak spotykają napis „Żydzi do gazu”, albo widzą gwiazdę Dawida na szubienicy, nie bardzo wiedzą, jak zareagować. A powinny łączyć jedno z drugim, wiedzieć, że bez antysemityzmu nie byłoby Auschwitz. Powinny wiedzieć, że antysemityzm nie jest skierowany tylko przeciwko Żydom. To jest sposób myślenia, który całkowicie neguje wartość ludzkiej jednostki. I to jest moim zdaniem najważniejsze. Istotą antysemityzmu – jak pisze Hannah Arendt – jest zgoda na to, by uznać dowolnego człowieka za materiał jednorazowego użytku. To jest myślenie, które prowadzi do przemocy i zbrodni. Trzeba o tym mówić i trzeba także mówić, że Polska jest największym na świecie cmentarzem żydowskim, a równocześnie kwitnie tu antysemityzm.

E. K.-F.: Zatem antysemityzm nie powinien być problemem tylko osób bezpośrednio zainteresowanych…

P. H.: Oczywiście! Zarówno Polacy, jak i Żydzi bez przerwy zadają mi pytanie – czy jestem Żydem, jeżeli nie – dlaczego napisałem taki tekst. To nie ma znaczenia! Istotą niezgody na antysemityzm jest niezgoda na pogardę wobec drugiego człowieka. Antysemityzm dotyka wszystkich w społeczeństwie, jest jak fałszowanie monety, którą się posługujemy. Niszczy święty język Księgi, niszczy religię i wiarę, komunikację społeczną. Jest jak zatruwanie studni, od której zależy ekologia życia społecznego. O tym też należy mówić. Rzecz nie dotyczy więc tylko osób pochodzenia żydowskiego, bądź uznających się za Żydów. Zwłaszcza, że w przypadku antysemitów politycznych obowiązuje zasada Goebbelsa: o tym, kto jest Żydem w III Rzeszy, decyduję ja – mawiał ten zbrodniarz. Podobnie uważa ksiądz prałat.

E. K.-F.: Dziękuję bardzo za rozmowę.

dr Ewa Koźmińska-Frejlak   pracowniczka Działu Naukowego ŻIH, bada stosunki polsko-żydowskie oraz społeczną historię Żydów w Polsce w czasie wojny i po jej zakończeniu