1 kwietnia. Rocznica urodzin Józefa Mackiewicza

Autor: Przemysław Batorski
120 lat temu, 1 kwietnia 1902, w Petersburgu urodził się Józef Mackiewicz, jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy emigracyjnych, publicysta, świadek ekshumacji zamordowanych przez Sowietów polskich oficerów w Katyniu, a także masowych mordów dokonanych przez Niemców w Ponarach. Wspominamy go dziś szczególnie jako autora reportażu „Ponary-Baza”, jednego z najbardziej wstrząsających świadectw Zagłady w Europie Środkowo-Wschodniej.
mackiewicz_1a.jpg

Wilno, przed 1939 r. Członkowie redakcji dziennika "Słowo", od prawej strony: Bolesław Wit-Święcicki, Witold Tatarzyński, Józef Mackiewicz (pośrodku), Kazimierz Luboński, Hartung. Narodowe Archiwum Cyfrowe

 

Józef Mackiewicz brał udział jako nastolatek w wojnie polsko-bolszewickiej, walczył w obronie Warszawy i dostał się do niewoli. W latach międzywojennych został pisarzem i publicystą o wyrazistych poglądach antykomunistycznych. Podczas II wojny światowej opublikował kilka artykułów o wymowie antysowieckiej w wydawanym przez Niemców „Gońcu Codziennym”, co sprowadziło na niego zarzuty o kolaborację, a nawet doprowadziło do skazania na śmierć przez Sąd Specjalny Armii Krajowej w Wilnie. Wyrok został jednak odwołany, a wiosną 1943 r. Mackiewicz, już za wiedzą dowództwa AK, na zaproszenie Niemców uczestniczył w ekshumacji grobów polskich oficerów w Katyniu, po której napisał dwa raporty dla władz AK i starał się o nagłośnienie radzieckiej zbrodni.

Od 1946 r. do 1955 r. Mackiewicz wraz z żoną Barbarą Toporską, z którą wspólnie napisał szereg utworów, mieszkał w Londynie. Pisał powieści o Wileńszczyźnie pod okupacją sowiecką i niemiecką (szczególnie Droga donikąd, Nie trzeba głośno mówić), a także publicystykę ostrzegającą przed zagrożeniem komunistycznym. Komuniści i Związek Radziecki pozostali dla niego do końca życia głównym przeciwnikiem. Zmarł w Monachium w 1985 r. Jego starszym bratem był eseista, publicysta, premier rządu RP na emigracji Stanisław Cat-Mackiewicz.

 

„Ponary-Baza”

[Fragmenty reportażu Józefa Mackiewicza]

 

Tam, koło przystanka kolejowego zbudowano miasto-ogród, po naszemu zwyczajne letnisko, ale mogące być uzdrowiskiem, bo choć sosny przerzedzone zostały przez liczne wojny i najazdy (od roku 1914 było ich piętnaście), pachnie tu żywicą rok okrągły, a na jesieni grzybami i zimnym, potężnym wiatrem, który nawiewa świeżość ze wszystkich stron kraju. Rosną też wyjątkowo wysokie wrzosy, na tej jałowej, piaszczystej, suchej, zdrowej dla płuc glebie. (…)

Ponary zasłynęły też kiedyś pewną zbrodnią. Przywieziono tu kiedyś autem do lasu zamordowaną kobietę, rozebrano, oblano naftą i spalono. Spódnica i bielizna wisiały na drzewach. Cały kraj był wstrząśnięty, przyjeżdżali do Ponar reporterzy i fotoreporterzy, śledztwo trwało latami, sprawców nie wykryto. A mrożące krew przypuszczenia… Takie to były czasy.

Wszystko to było, wszystko minęło. Przyjemność letniska, piękność okolicy, siność horyzontów, narty, pojedynki i wstrząsające zbrodnie pokojowych czasów, zatrzaśnięte zostały już tylko w pamięci bezpowrotnej, i mogą dziś być oglądane chyba jak przez szybę, przez którą żebrak spoziera na klejnoty. (…)

Miałem nieszczęście mieszkać, wprawdzie przy drugiej z rozwidlających się od Wilna tras kolejowych, ale tylko w odległości ośmiu kilometrów od Ponar. Początkowo w kraju, tak nasyconym wojną i wojną, jak naszym, nie zwracano zbyt wielkiej uwagi na strzały, które bez względu na kierunek skąd pochodziły, wplątały się już były w normalny poszum sosen, nieomal jak rytm znajomy deszczu, bijący jesienią o szybę. – Ale razu pewnego wchodzi na podwórko moje szewc, który odniósł połatane buty i, opędzając się od kundla, tak, dla zagajenia rozmowy, powiada:

– Ale cości dziś bardzo Żydków naszych stukają na Ponarach.

Nadsłuchuję: istotnie.

[Słowo „Żydek” w gwarze wileńskiej nie ma znaczenia obraźliwego czy szczującego, wręcz przeciwnie. W Wilnie właśnie „Żyd” ma dźwięk urągający. – przypis redaktora z 1945 r.]

Czasem ot takie, głupie zdanie utkwi w pamięci jak drzazga i przywołuje skojarzone z nim obrazy chwili. Pamiętam, że słońce zaczynało się wtedy kłonić, a właśnie na zachodnim, na ponarskim kierunku, rosła w moim ogrodzie rozłożysta jarzębina. Była jesień późna. Stały kałuże po rannym deszczu. Na jarzębiną zleciało stado gilów i stamtąd, od ich czerwonych brzuchów, czerwonych jagód i czerwonego nad lasem słońca (wszystko się tak ułożyło symbolicznie), szły nieustanne strzały, wbijane w słuch z metodycznością gwoździ.

(…) Po roku 1942, gdy do Ponar zaczęły zjeżdżać masowe transporty skazańców, w lasach biegali Żydzi, którzy się wyrwali z kręgu konwoju, przeważnie postrzeleni, zupełnie tak samo, jak biega ranna zwierzyna. Błąkali się pokrwawieni, krwawiąc pod sobą mech, czy liście, wcale nie sprytniejsi od dzikiego zwierza, który też nie potrafi zatrzeć po sobie śladów. Pewien stary Żyd, ze szczęką oderwaną przez kulę, umarł aż w odległości 10 kilometrów od Ponar, zaszyty w rojsty na torfianej łące. Ani w ich ruchach, ani w ich ucieczce, w sposobie chowania, w ich bełkoczącym z głoda i przerażenia języku, w ich fantastycznych łachmanach i ranach, a głównie w ich oczach pozieleniałych dzikością, nie było już nic człowieczego. Tropiono ich też tak samo jak zwierzynę. Szli więc policjanci-strzelcy, z psami, z nagonką. Kobieta, dziecko, dziewczyna młoda, mężczyzna Żyd, to nie robiło różnicy. Ranny, czy zdrowy, czy umierający właśnie gdzieś pod krzakiem jałowca, strzelany był po prostu na miejscu i tropiciele szli dalej. Sołtys miał tylko później nakazane wyznaczyć wóz czy sanie i trupa odwieźć w oznaczonym kierunku.

(…) Bezwzględnie stosowany przepis karał śmiercią każdego człowieka, który by Żydowi udzielił schronienia, a chociażby kawałka chleba, czy nawet tylko wskazówki, który nie wiedząc nie powiadomił policji. A policja ta, złożona z mętnych opryszków, których Niemcy werbowali na Litwie i przywozili do Wileńszczyzny, nastawiona była nie tylko na zabijanie Żydów, ale gnębienie ludności, na rabunek, szantaż i picie samogonu. – Strach zaś jest najpodlejszym doradcą człowieka.

(…)

Pod niskorosłą sosenką, wyrastającą, jak wiele w tych okolicach, dwoma pniami w kształcie liry, stoi drewniany stół. Na stole kilka wysmukłych butelek litrowych litewskiej monopolowej wódki, pocięty chleb i zwoje kiełbasy. Jakby stragan na odpuście. Stół otacza kilkanaście postaci w mundurach. Nacisnąłem pedał. – Halt! – powiedział Niemiec w mundurze gestapowca. Wyjąłem dokumenty i odczuwam, że to wszystko razem jest wstrętne, ta wódka, i te twarze pijących, i to że mnie serce skacze pod gardło, i te zwoje kiełbasy, i fakt, że ten chleb pokrajał ktoś z takim pietyzmem na równe kawałki, a zwłaszcza ten stolik i dlaczego on się kiwa? Nie mogli go postawić również? i co to ma w ogóle znaczyć? (…)

Odchodzę za siatkę, przedzielającą w tym miejscu ślepy tor… „P” jak Paweł… „onary” same to nic nie znaczą, pusty dźwięk i w tej chwili dźwięki dochodzące z pociągu zaczynają brzęczeć, zrazu jak rankiem obudzony ul; później cos w nim rzęzi, potężnieje chrobot u zamkniętych na głucho drzwiczek, jak chrobot tysięcy szczurów, później robi się rwetes, gewalt straszny, przechodzi w ryk, wrzask, wycie… pękają uderzone pięściami szyby, trzeszczą, trzeszczą, a później łamią się pod naporem poniektóre drzwi. – Policjanci zaroili się, zwielokrotnili w oczach, zabiegali gestykulując i zrywając karabiny z pleców. Dał się słyszeć metalowy trzask zamków i ich, policjantów, dziki, groźny ryk, w odpowiedzi na ryk ludzi zamkniętych w pociągu.

(…) Trzymam kurczowo rower i podświadomie czuję, że wobec tego, co nastąpi, tego najstraszniejszego, co nastąpić musi, ten rower, ci kolejarze, do których przylgnąłem, to stanie w miejscu bez ruchu, to jedyna legitymacja na prawo dalszego życia. Stłoczyliśmy się razem za tym rowerem jak za szańcem, bo uciekać nie było już gdzie.

(…) Powstał upiorny wrzask i lament i wycie, płacz i ze wszystkich stron naraz gruchnęły strzały, gwizdnęły kule, spadły z chrzęstem łamanych kości i pękających czaszek, uderzenia kolb. – Ktoś skakał przez rów, trafiony między łopatki, spadł weń jak ciemny ptak z rozczapierzonymi na kształt skrzydeł ramionami. – Ktoś pełzł na czworakach pomiędzy szynami… Stary jakiś Żyd zadarł do góry brodę i wyciągnął ręce do nieba (…)

Powietrze rozdziera taki jazgot straszliwy mordowanych ludzi, a jednak rozróżnić w nim można głosy dzieci o kilka tonów wyższe, właśnie takie jak płacz-wycie kota w nocy. Nie powtórzy tego żadna litera wymyślona przez ludzi!

 

 

Od lipca 1941 do lata 1944 r. w Ponarach Niemcy i ich pomocnicy zamordowali ok. 70-100 tysięcy osób, głównie Żydów.

Fragmenty reportażu Józefa Mackiewicza „Ponary-Baza”, który ukazał się w czasopiśmie „Orzeł Biały” nr 35 (170), 2 września 1945, s. 8-9; Polonijna Biblioteka Cyfrowa.

Przemysław Batorski   redaktor strony internetowej ŻIH